
„The Testament of Ann Lee” w reżyserii Mony Fostvold z Amandą Seyfried w roli głównej podbił festiwal filmowy w Wenecji. Poprzez muzykę i taniec opowiada o XVIII-wiecznej mistyczce, która założyła radykalny Kościół szejkersów.
Skorzystasz z wolności? A może zatracisz siebie, by zatrzymać przy sobie innych ludzi. Wówczas nigdy nie będziesz musieć zgłębiać siebie. Rezygnacja z autonomii przynosi wiele korzyści, choćby satysfakcję, że tyle się znosi. To model męczeński, w którym dla ważnych relacji poświęci się wszystko.
Jak wyjść z tej pułapki, pokazuje życiorys Ann Lee, która w XVIII wieku założyła radykalny odłam Kościoła protestanckiego – szejkersów. Święta czy hochsztaplerka? Film „The Testament of Ann Lee” nie odpowiada na to pytanie, pozwalając widzowi podjąć tę decyzję.
Opowieść o niej to nietypowy musical, pozbawiony hitów, choć nadzwyczaj porywający. Żaden inny film pokazywany w tym roku na Lido nie zrobił tak mocnego wrażenia. Na ekranie udała się trudna sztuka otwarcia przed widzami innego wymiaru. Do tego właśnie służy kino. Tu spotykają się motywy z „Matki Joanny od aniołów” i „Jesus Christ Superstar”.
Ann Lee, bohaterkę pokazywanego w Wenecji filmu, gra Amanda Seyfried
Ann Lee urodziła się 29 lutego 1736 roku, słyszymy z offu. Ten niezwykły dzień jest więc pierwszym znakiem wskazującym na pojawienie się niezwykłej osoby.
Akcja filmu zaczyna się w Manchesterze, gdzie natchniona dziewczyna zostaje zmuszona do małżeństwa. Noc poślubna to koszmar, a dalej jest jeszcze gorzej. Mąż nie jest zainteresowany „komunią dusz”, tylko egzekucją władzy. Jako więzień patriarchalnego myślenia nie wie, że można inaczej. Ann rodzi mu czwórkę dzieci i wszystkie traci. Ten etap życia bohaterki jest tak bolesny, że trudno się na to patrzy.
Amanda Seyfried oddaje się roli Ann Lee w sposób niesłychany, zwłaszcza jak na hollywoodzką gwiazdę. Płonie pragnieniem boskości, tęsknotą, której nie da się zaspokoić inaczej niż nieustannym śpiewem i tańcem. Momenty upokorzenia i bólu cielesnego bohaterki gra, zachowując blask. Na jej twarzy widać, jak na dnie cierpienia rodzi się objawienie, sprzeciw wobec tego, by poświęcić siebie dla roli, jaką wyznacza dla kobiety społeczeństwo.
Bycie matką, instynkt troski o innych, opieki, czułości przenosi na relacje społeczne. Ann Lee przebija się przez ograniczenia swojej epoki, formułując niezawisłe sądy. Jej przemianę wywołują porody, śmierci, przemoc ze strony mężczyzn. Film oddaje to skrajne napięcie przez potężny wysiłek taneczny i wokalny. Trudno mu nie ulec.
W purytańskiej Anglii znalezienie boskości w kobiecej fizjologii uważane było za bluźnierstwo, Ann Lee znajduje więc tylko bezkompromisowych wyznawców. Brata, jego córkę, dalszych krewnych, a w końcu rzesze wiernych żyjących we wspólnocie religijnej, która z Manchesteru rozlewa się do Ameryki, budując Kościół na północ od Nowego Jorku. Kościół był też częścią budowli, jaką stawiał grany przez Adriena Brody’ego Laszlo Toth w „Brutaliście”. Twórcy obu filmów – Mona Fastfold i Brady Corbet – budują kościół kina. Kto wstąpi do ich wspólnoty?
Film „Testament Ann Lee” opowiada o radykalnym Kościele protestanckim, XVIII-wiecznych szejkersach
„Testament Ann Lee” podzielony jest na trzy rozdziały: o dziewczynie, kobiecie, matce. Etapy, które w jakiś sposób przechodzi każda z nas. Nie trzeba rodzić dzieci ani być świętą, żeby przeglądać się w tym życiorysie.
Szejkersowie powstali w XVIII-wiecznej Anglii w obliczu kryzysu i duchowego fermentu, odpowiadając na głęboką potrzebę sensu, wspólnoty i transformacji społecznej. Trafili na podatny grunt w Ameryce, zakładając dziesiątki kościołów – oglądamy je na rycinach wstawionych w napisy końcowe filmu. Może to podejście – zaproszenie do radykalnej zmiany – sprawia, że takiej historii potrzebujemy właśnie dziś.
Co oznacza kobiece przywództwo? Jedni uznają to pytanie za zbyt odważne i będą atakować współczesny feminizm za nakładanie filtrów na historię sprzed trzech wieków. Inni właśnie tę odwagę uznają za wartościową, gdyż jesteśmy tylko i aż ludźmi naszej epoki.
Fastvold ma odwagę podzielić się tym, co sama myśli, widzi i czuje. Twórczyni nakręciła film na taśmie – samo to we współczesnym pejzażu kinematografii przekracza ramy, prowokuje, wyznacza nowe szlaki. Realizuje testament Ann Lee, pozostając wierna jej bezkompromisowości.

Na konferencji prasowej w Wenecji Fastvold podkreśla kolektywny wymiar aktu twórczego, pojętego jako transcendencja w sztuce, w której dzieło przestaje być materialne i manifestuje się jako doświadczenie łaski. Z zespołu twórców czyni wspólnotę. Rewelacyjny jest montaż (montażystka Pabla Larraína, Sofía Subercaseaux), zmysłowa scenografia (Sam Bader), ręcznie wykonane kostiumy zaprojektowała Małgorzata Karpiuk (znana ze „Strefy interesów”). To wszystko sfilmował William Rexer na taśmie 35 mm powiększonej potem do 70 mm. Efekt wizualnie jest olśniewający.
Ewangelia to zawsze opowieść z wyrazistym narratorem. W „Testamencie Ann Lee” jest podobnie. Zaczyna się, gdy Mary (postarzona znacznie Thomasin McKenzie z bielmem na oku) zaczyna snuć historię osoby, której objawienia była świadkiem. Dusza Mary, jej oddanie i umiejętności budują w tej postaci echo głównej bohaterki. Zarówno aktorka partnerująca Amandzie Seyfried, jak i Lewis Pullman, Christopher Abbott, Tim Blake Nelson i Stacy Martin wypadają świetnie w tym zespole. Pokazują, jakie więzi łączą Ann Lee z pozostałymi. Czy naprawdę wierzyła, że bóg ukarze ją za cielesne pragnienia? Co kobieta czuje do męża, do brata? Uczuć Ann Lee nie da się przeniknąć. Być może nie ma do nich dostępu również ona sama.
Kobieca ekstaza – doświadczenia duchowe kobiet w różnych religiach – zwykle wypływały z doświadczeń cielesnych. Nierzadko z uwolnienia traumy. Tak przeżywały ją mistyczki, stygmatyczki, heretyczki, przemieniając cierpienie w boskość. Ze świadectw obecnych w wielu kulturach wynika, że doświadczenie mistyczne odbywa się poza intelektem, dlatego trudno je opisać, przedmiotem badań jest bowiem intuicja. Osoba, która przeżywa taki stan, sama nie potrafi wyrazić, co się w niej stało. Wie natomiast, że transformacja się dokonała.
Kobieta w czasach, gdy toczy się akcja „Testamentu Ann Lee”, mogła być tylko matką, żoną (narzeczoną) lub mniszką (dziewicą), nie było dla niej innych scenariuszy. W tak mizoginicznym świecie trzeba było zaakceptować miejsce zaoferowane przez mężczyzn. Tu następuje pierwsze przekroczenie. Ann Lee ośmieliła się znaleźć sama swoje miejsce i przekonać innych, że jest ono właściwe. Zdobywa dzięki temu wolność i możliwość wypowiedzi na niespotykaną dotąd skalę. Dla „zwykłych” kobiet tego rodzaju awans do roli przywódczyni byłby niewyobrażalny. Kobiety nie umiały wtedy czytać ani pisać, wykształcenie było zarezerwowane dla mężczyzn, doświadczenie duchowe kobiet musiało więc pochodzić z ciała i intuicji.
Bycie matką wszystkich ludzi dla mistyczek stanowiło centralną kwestię. Stąd wzięło się wszystko inne, troska o budowaną wspólnotę. Głębokie przeżycia musiały z mistrzyni emanować i przenieść się na innych, aby stworzyć kult – podstawy nowego wyznania. W tym celu kobiety musiały stać się apostołkami, które w nieznany dotąd sposób pokazują wiernym drogę ku boskości.
„The Testament of Ann Lee” czerpie z opowieści o mistyczkach
Ann Lee ma wiele poprzedniczek, nie tylko Joannę d’Arc. Średniowieczna mistyczka Hildegarda z Bingen nauczała jako osoba niewykształcona, posługując się charyzmą. Według jej pism i rysunków zobaczyła wielkie światło i jej dusza zadrżała. Podążanie za boskim wezwaniem rozumiała jako pokorę. Dziś interpretuje się halucynacje świetlne jako przejaw migreny, a wizje Hildegardy jako dowód jej fizycznego cierpienia.
Inna mistyczka, św. Teresa z Ávili, opisywała moment objawienia jako cielesne doświadczenie podczas medytacji. Bóg miał wbijać w nią raz za razem złotą dzidę z grotem rozgrzanym do czerwoności, a ona płonęła z rozkoszy, czytam w „Księdze życia” jej autorstwa. Spazm, w jakim uchwycił Teresę rzeźbiarz Gian Lorenzo Bernini, to w historii sztuki ikona kobiecej ekstazy. Nie tylko w średniowieczu i baroku zajmowano się kobiecą rozkoszą, wiodącą do oświecenia, podobne historie czytamy choćby o buddyjskich mistrzyniach.
Trzecim punktem odniesienia dla Ann Lee niech będzie nasza polska Matka Joanna od Aniołów, bohaterka opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza i filmu Jerzego Kawalerowicza. Tak samo jak Ann Lee, zostaje matką wszystkich ludzi, wierna sobie. Niewiele więcej o niej wiemy prócz tego, że Matka Joanna też jest dumna z tego, że w jej ciele kryje się osiem demonów. Opętanie to po prostu wybór siebie.
Jej słowa: „miłość jest na dnie wszystkiego” i „miłość jest mocna jak śmierć”, wyrażają ofiarę z własnego ciała złożoną bogu. Przy tych słowach bije dzwon klasztorny. W finale filmu jednak dzwon milknie, a bohaterka przechodzi na stronę ziemskiej miłości.
Co ciekawe, Fastvold mówi w wywiadach, że dla niej też ważny był dzwon, który kupiła z jednego z dawnych kościołów szejkersów i zaprosiła autora muzyki, Daniela Blumberga, aby użył jego brzmienia w swoich kompozycjach.
Muzyka laureata Oscara Daniela Blumberga wprowadza w trans
Dionizyjski duch przepełnia „Testament Ann Lee”. Intensywność gestów, brzmień, rytmu wynika z olbrzymiego archiwum pieśni szejkersów, które zgłębiła Mona Fastvold. Ponad tysiąc zachowanych hymnów tej religii stanowi punkt wyjścia dla opowieści. To muzyka jest w filmie najważniejsza. Postaci nie śpiewają dialogów, muzyka ciągle w nich płynie, niekiedy wybuchają z nich pieśni. Radykalny eksperyment – tak należy nazwać muzykę Daniela Blumberga. Hymny przepisał na współczesne wersje kompozytor, który za „Brutalistę” dostał Oscara. Zaczynał w Café Oto, londyńskiej mekce muzyki improwizowanej, utwory do „Testamentu Ann Lee” powstały podobnie – już na planie. Daniel Blumberg pracuje z obojgiem małżonków, poznał Brady’ego Corbeta przy jego pierwszym filmie, „Dzieciństwo wodza”, dla Mony Fastvold skomponował ścieżkę do filmu „Świat, który nadejdzie”. Potem był „Brutalista”, do którego Blumberg nagrywał wystrzały w kopalni marmuru w Carrarze, wmontowując je w tkankę dźwiękową. „Przyporządkowanie gatunkowe tej muzyki mija się z celem (klasyka? neoklasyka? minimalizm? neofilmowy romantyzm?)”, pisze krytyk muzyczny Jacek Hawryluk w miesięczniku „Kino”. Na pewno Blumberg jest jednym z najoryginalniejszych twórców współczesnej awangardy muzyki filmowej.
W konkursie w Wenecji prezentowane są dwa filmy z muzyką Blumberga – obok „Testamentu…” także „Below the Clouds” Gianfranco Rosiego. Do niego dźwięk kompozytor puścił z głośników pod wodą, aby dać wrażenie brzmienia z zaświatów – oglądamy czarno-białe obrazy z Pompei i zatapiamy się w innym, niepojętym wymiarze. Zaś w „Testamencie Ann Lee” są to złożone, przejmujące pieśni. Balladę „I am a woman” śpiewaną na dwa głosy, męski i żeński, słyszymy na napisach końcowych. Uosabia ideę Ann Lee, która wierzyła, że bóg jest zarówno mężczyzną, jak i kobietą.
„Testament Ann Lee” czerpie z konwencji musicalu. Taniec to jego nieodzowny element
Skoro musical, to musi być w nim również taniec. Choreografka Celia Rowlson-Hall pracowała na bazie rycin, które oddają rytuały szejkersów. Z nich zaczerpnęła gesty rytmicznego podrzucania rąk do góry, poruszania się w kręgu, swoistego nabierania energii z siebie i jej oddawania. Ruch zaprojektowany przez nią rozwija się powoli przez całą historię – najpierw sprawia wrażenie spontanicznego, stopniowo zyskuje ustalone formy. Intencją tańca jest modlitwa, praktyką trans, celem wspólnota. Podobnie działają inne szamańskie praktyki: haitańska vodou, brazylijska candomblé czy kubańska santeria. Duch „ujeżdża” w nich wierzącego, który staje się medium. Wprowadzenie ciała w drżenie służy oczyszczaniu się duszy, zaproszeniu do niej bogów. Rytmiczny ruch kanalizuje silne emocje. Patrząc na tańczących, można czuć poruszenie.
Zabawny moment w zbiorowym tańcu to podniesiony do góry palec, za którym się podąża, jakby kierował tańczącym. Chodzi oczywiście o palec boży, a okrzyk: fornication (ang. cudzołóstwo) służy za kolejny zabieg tego typu. Ma ukazać śmieszność wiary, balansowanie na granicy zgrywy i zapamiętania. Czy ci ludzie naprawdę doświadczają religijnej ekstazy, czy po prostu chcą w to wierzyć, żeby wyrwać się z okowów zwyczajności? Niejednokrotnie na myśl przychodzi „Monthy Python i Święty Graal”. Komediowy rys wcale nie zostaje powstrzymany, dodaje tylko wątpliwości.
Nad „Testamentem Ann Lee” wisi wielki znak zapytania. Delikatność, kruchość, szaleństwo, odwaga są w nim niezwykle uwodzące. Jednocześnie pozostaje aspekt narcyzmu właściwy różnym guru, znany z „Mistrza” Paula Thomasa Andersona z Philipem Seymourem Hoffmanem i Joaquinem Phoenixem czy „Mother!” Darrena Aronofsky’ego z Javierem Bardemem i Jennifer Lawrence. Oba filmy były oskarżane o patos, nie czytano ich ironii.
„Testament Ann Lee” nie jest prostą biografią. Film rzuca publiczności wyzwanie publiczności. Chce, byśmy podważyli relacje między ciałem, religią a władzą, biorąc na siebie wszelkie konsekwencje tego stanu. Wymaga, by się mu poddać w całości. Opowiada o sublimacji, potrzebie bliskości, odnalezieniu w sobie pierwiastka boskiego. Film, podobnie jak Kościół, o którym opowiada, jest radykalny. Na pewno znajdzie swoich wyznawców.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.